"Narodziny gwiazdy", czyli znów ta sama śpiewka


Już pod sam koniec filmu możemy usłyszeć o teorii dwunastu nut, według której dla bohatera, popularnego piosenkarza i gitarzysty, muzyka w samym rdzeniu jest powtarzalna, a liczy się przede wszystkim to, jak każdy wykonawca ją interpretuje. Trudno tej myśli nie odnieść także do samego Bradleya Coopera, debiutującego reżysera i odtwórcy głównej roli, który starał się wnieść swoją autorską wizję do historii opowiadanej przez Hollywood już niemal od stu lat. I mimo zachwytów widzów, mimo wielu nagród i nominacji do przeróżnych nagród, ja osobiście nie mogę pozbyć się wrażenia, że gwiazdor w tej opowieści jednak dość wyraźnie fałszuje.

"A Star Is Born" (2018, dir. B. Cooper)
"Narodziny gwiazdy" to kolejny remake opowieści, której wizję przedstawiały
już przed laty tuzy klasycznego Hollywood: William Wellman i George Cukor


Ile razy już to widzieliśmy? On jest odnoszącym sukcesy artystą ze skrywanymi problemami, ona natomiast zmaga się z ciągłymi problemami codziennego życia i musi skrywać marzenia o sukcesie. Pewnego wieczoru natrafiają na siebie w barze. On po kolejnym koncercie próbuje znaleźć chwilę wytchnienia przy alkoholu, ona na scenie daje upust swojej muzycznej pasji. Romantyczna noc przeradza się w głęboki związek, w którym oboje, a już szczególnie on, totalnie się zatracą. Nie bez powodu Narodziny gwiazdy (A Star Is Born, 2018) są już którymś tam remake’em, to wszakże uwielbiana przez widzów, emocjonalna, uniwersalna historia. Cooper jednak sprawia wrażenie reżysera, który w ogóle nie zastanawiał się nad współczesnymi kontekstami historii i jak będzie ona wypadać w zderzeniu z dzisiejszą rzeczywistością.

O trącącym myszką wydźwięku filmu pod względem przemian w postrzeganiu płci szczegółowo pisała blogerka Zwierz Popkulturalny (link). Ja chciałbym się skupić jednak na świecie przedstawionym, któremu znacznie bliżej do lat 80. i 90., niż czasów współczesnych. Niby zdarzają się odniesienia do nowych technologii, kasjerka robiąca znienacka zdjęcie bohaterowi, czy najbliżsi dziewczyny oglądający na YouTube’ie jej niespodziewany występ na wielkiej scenie, ale to były akurat pojedyncze narzędzia potrzebne reżyserowi do popychania akcji do przodu. A trudno nie zauważyć, że dzisiaj, w 2019 roku, przemysł muzyczny bardzo różni się od tego choćby sprzed dziesięciu lat, kiedy debiutowała Lady Gaga, musiał się on znacząco zmienić, dostosować do nowych czasów z nową kulturą przesiąkniętą nowymi możliwościami. Tymczasem film próbuje nam wmówić, że dziewczyna z TAKIM głosem, śpiewająca w specyficznym barze dla transseksualistów, nie miała ani jednego viralowego wideo? Tyle występów, tyle przewijających się ludzi i ani jednej komórki? I o ile rozumiem, że bohaterka nie robi wielkiej kariery, dopóki nie pozna swojego mentora, który jej wytłumaczy, że musi śpiewać z głębi duszy, szczerze, co naprawdę czuje, to za cholerę nie mogę zrozumieć, jak tak oryginalna postać miałaby się uchować w czasach internetu. Przecież od wrzucania twórczości na SoundClouda rozpoczęła się kariera Post Malone’a, czyli jednego z najbardziej rozpoznawalnych raperów nowego pokolenia.


"A Star Is Born" (2018, dir. B. Cooper)
Wizja przemysłu muzycznego Coopera bardzo mocno rozmija się
z realiami dzisiejszej rzeczywistości


Inną sprawą jest konstrukcja postaci i sposób ujęcia ich w narracji. I Cooper, i Lady Gaga odwalają kawał świetnej roboty, próbując nadawać wyraziste odcienie bohaterom, problem w tym, że kolory postaci są dość jednowymiarowe. Wystarczy po jednym słowie, aby określić każde z nich: on – pijak, ona – niepewna siebie. I może zgrywałoby się to lepiej, gdyby nie pojedyncze wyskoki, które zaburzają tak skrupulatnie budowaną przez aktorów charakterystykę. Ot choćby scena z początku filmu, gdy po zachwycającym występie bohaterki, mężczyzna zaprasza ją na jeszcze jednego drinka do innego baru. Jest kameralnie, nawet romantycznie, trochę niepewna gadka świeżo zauroczonych się klei, a tu nagle pojawia się nieco natarczywy facet, który chce sobie zrobić zdjęcie z popularnym muzykiem. I nagle bohaterka Gagi, widząc lekkie zmieszanie w oczach partnera, rzuca się mężczyźnie do gardła. I byłoby to usprawiedliwione, gdyby był to początek przemiany, gdyby dziewczyna z czasem nabierała tej pewności siebie, ale przecież jej wewnętrzną niepewność reżyser podkreśla co parę minut przez cały film tak, że gdy na komplement córki przyjaciół początkująca artystka odpowiada z niedowierzaniem „naprawdę myślisz, że jestem piękna?”, aż chce się wyjść z kina.

A najgorsze jest to, że tę głęboką miłość musimy brać na słowo, bo nikt nam tego nie pokazuje. Z czasem twórcy zaczynają się już skupiać na rozwoju kariery dziewczyny i wzrastającej zazdrości mężczyzny, których związek wydaje się niezmiennie pozostawać na tym samym etapie pierwszego zauroczenia. Swoją drogą, aż dziwne, że wpatrzona w niego jak w obrazek bohaterka, niemal pozbawiona jakiegokolwiek zdecydowania, zdająca sobie sprawę ze swojej początkującej pozycji, w ogóle nie próbuje szerzej konstultować z partnerem decyzji o wyborze ścieżki kariery, a on, tak chętnie wygłaszający lekcje, również po prostu poddaje się biegowi wydarzeń. Tak, wiem, był ciągle pijany, ale to też cholernie symptomatyczne, że po raz kolejny mamy do czynienia z obrazem tego udręczonego artysty, który musi pić, aby radzić sobie ze swoimi traumami na tyle, żeby móc później o nich śpiewać. Tylko że znowu, na jakimś poziomie jest to pijaństwo niemal romantyczne, przupudrowane, całkowicie wyzute z realnych problemów. A to uzależnienie stanie się barierą nie do przeskoczenia dopiero w momencie totalnej katastrofy, która mało nie załamie kariery bohaterki. W jakimś stopniu, i żeby mnie nie zlinczowano, nie mówię tutaj o realizacji, która mimo fałszów fabularnych, stoi na bardzo wysokim poziomie, cała ta historia przypomina 50 twarzy Greya. Też mamy niepewną siebie dziewczynę, która poznaje wymarzonego faceta z problemami, spełniającego jej marzenia, ale również przysparzającego wielu zmartwień. I najgorsze, że twórcy w ogóle nie zdają sobie z tego sprawy!


"A Star Is Born" (2018, dir. B. Cooper)
Jednym z plusów fabuły jest wątek brata bohatera,
który podrzuca aluzje do emocjonalnego bagażu postaci


Problemem jest także bagaż doświadczeń, który wnosi swoją osobą sama Lady Gaga, wygrywająca swoją rolę bardzo naturalnie, mimo do znudzenia powtarzających się niepewności po prostu trudno z nią nie sympatyzować. No ale bywa tak, że gwiazda wnosi do roli nie tylko grę aktorską, ale także własną realną postać. I ja właśnie nie byłem tutaj w stanie tego przeskoczyć. Film, który opowiada o szalenie utalentowanej dziewczynie, która nie może zrobić kariery przez wielki nos, której rolę odgrywa realna piosenkarka, jedna z największych gwiazd muzyki popularnej, szalenie świadoma przemysłu muzycznego, bo przecież wypromowała się na podkreślaniu swojej specyfiki, na początku łącząc pop z awangardowym image'em, a później w następnych płytach pokazując własną wizję kolejnych gatunków. Jeżeli ktoś jest doskonałym przykładem, że talent i tak się obroni, to jest nim właśnie Lady Gaga.

I ja naprawdę rozumiem, że ten film może urzekać, że świetna ścieżka muzyczna może zauroczyć, a tragiczna historia bohaterów wzruszyć. Ale nie mogę przeskoczyć tego fałszu, który od samego początku seansu ciągle pobrzmiewał w moich uszach. A przecież niedawny „La La Land”, traktujący o w sumie dość podobnej historii, pokazał jak robić kino, które może nie jest realizacyjnie idealne, ale które jest szczere wręcz do bólu.

Narodziny gwiazdy
A Star Is Born, 2018, reż. Bradley Cooper



Komentarze