To dość ironiczne, że tytuł odnosi do Bohemian Rhapsody, piosenki, która była tak odważna w eksperymentowaniu, tak dojmująco szczera w tekście, że zrewolucjonizowała muzykę popularną, podczas gdy sam film prezentuje się okropnie zachowawczo.
![]() |
| Gdzieś w tej pięknej pieśni ku czci Freddiego pobrzmiewają fałszywe nuty... |
Nic dziwnego, że pełen ekstrawaganckich pomysłów Sacha Baron Cohen zrezygnował z udziału w projekcie. Scenariusz Bohemian Rhapsody (2018, reż. B. Singer) jakby mechanicznie odznacza kolejne punkty doskonale znane z gatunku biografii muzycznej: marzenia o karierze piosenkarza, pierwsza szansa, poznawanie swojej tożsamości, sukces, upadek i próba powrotu na szczyt. To, co wypada w filmie zdecydowanie najlepiej, to obrazowanie i w ten sposób przypominanie skomplikowanej charakterystyki twórczości Queen, uwypuklanie tej niezwykłej więzi, jaką muzycy potrafili wytworzyć z uczestnikami koncertów, co odświeża przez dekady osłuchane hity i może zafascynować kolejne pokolenie słuchaczy. Świetnie prezentują się zręcznie zmontowane sekwencje z tworzenia przez zespół kolejnych piosenek, z których najbardziej wyróżnia się oczywiście ta dotycząca tytułowego przeboju.
Problem pojawia się w prowadzeniu poszczególnych wątków, które wydają się ocenzurowane przez bliskich tragicznie zmarłego muzyka. Przecież wiadomo, że nawet pozostali członkowie zespołu nie chcą pozwolić na zły PR. Mercury był artystą wybitnym, ale spłaszczając jego skomplikowane życie, odbiera mu się cechy, które tę legendę stworzyły. Ot choćby motyw orientacji seksualnej frontmana Queen, który tworzy w pewnym momencie filmu interesujący konflikt, bo oto Freddie musi wystawić do wiatru swoją wieloletnią partnerkę Mary. Ale tutaj ten wątek się urywa, a była narzeczona wróci pod koniec, aby wybaczyć bohaterowi i tłumaczyć widzom, jakim był geniuszem. Albo Paul Prenter, który staje się Mefistem sprowadzającym Mercury’ego na niszczycielską ścieżkę, przedstawiony jako zło wcielone, starające się do cna wykorzystać sukces Freddiego. Taka jednowymiarowa interpretacja postaci odbiera bohaterowi podmiotowość. A to, w przypadku biografii lidera Queen, króla życia, który potrafił urządzać imprezy z karłami roznoszącymi po salach tace z kokainą, a przy tym pisać niesamowicie szczere i emocjonalne teksty, wydaje się wręcz niewybaczalne.
![]() |
| O wystawnych, szalonych imprezach organizowanych przez Freddiego mówi się do dziś. |
Szczególnie niewybaczalne jest dla fanów Freddiego, znających te konteksty, bo mimo wszystko na płaszczyźnie realizacyjnej zachowany zostaje naprawdę dobry poziom. Mimo powierzchownie zarysowanej postaci, Rami Malek robi co może, aby odpowiednio skopiować image artysty. Tu znajdziemy całkiem zabawne puenty, tam będziemy świadkami naprawdę emocjonujących i wzruszających wydarzeń. Ogólnie całkiem niezłe kino gatunków. Ale trochę takie, jak zakończenie filmu, zatrzymujące się na niezapomnianym koncercie Live Aid, czyli radosnym, ogromnym sukcesie, który wszakże wcale nie był puentą życia Mercury’ego, jeszcze później przez lata tworzącego, nawet przed śmiercią zachowującego determinację i ostatkami sił nagrywającego kolejne piosenki. Tymczasem dostajemy taką przyjemną, przypudrowaną, przyjazną rodzinie laurkę ikony. A trudno nie oprzeć się wrażeniu, że Freddie Mercury zasłużył na znacznie śmielszą i przede wszystkim zdecydowanie bardziej szczerą opowieść o swoim życiu.
Bohemian Rhapsody
2018, reż. Bryan Singer
Filmweb ----- IMDb ----- Rotten Tomatoes


Komentarze
Prześlij komentarz