Świąteczny special Doktora Who doskonale podsumowuje ostatnie sezony serii. A wszyscy fani kultowego serialu BBC wiedzą, że wcale nie przemawia to na korzyść odcinka. Steven Moffat zagubił gdzieś świeżość i pomysłowość, które rozbudowywały przejęte przez niego uniwersum po klimatycznym Russellu T. Daviesie. Przez tę stagnację ostatnich sezonów pożegnanie Petera Capaldiego i pojawienie się pierwszego żeńskiego Doktora (Jodie Whittaker) wypadają bardzo blado.
![]() |
| W Twice Upon a Time (S11E00) Moffat znów próbuje uderzać w melancholijne tony. To budowanie całej opowieści "Who" na autotematyzmie coraz bardziej przypomina jednak zjadanie własnego ogona. |
Ogromnie współczuję Capaldiemu, który przecież rolą Doktora spełnił swoje młodzieńcze marzenie.
Top 10 Embarrassing Anime Moments
Nie jest jednak winą aktora, że Doktor Who przechodzi ostatnio spory kryzys. Capaldi wydawał się idealny do roli, wyraźnie kontrastował młodszych poprzedników, nawiązując charakterem do oryginalnej serii, ale gdzieś głęboko pod krzaczastymi brwiami zachowując ten mrok New Who.
Momenty były, szczególnie w najlepszym sezonie 9, gdzie scenariusz pozwalał aktorowi zagłębić się w psychikę bohatera. Widać to wspaniale w odcinku Face the Raven (S09E09), w którym Capaldi daje pokaz swoich możliwości. Zdruzgotany śmiercią Clary Doktor oznajmia Ashildr (znana z Gry o tron Maisie Williams), że "wszechświat okazuje się bardzo mały, gdy jest wściekły". Natomiast konstatację o przemowie zmarłej towarzyszki wieńczy hasłem wymierzonym w zdrajczynię: "chciała ratować ciebie", zwieńczonym wirtuozersko cynicznym, skrywającym ogromny gniew uśmiechem.
Zresztą następujący bezpośrednio po tym omówionym wcześniej, zaskakujący, pomysłowy, w zmyślny sposób rozbudowujący uniwersum odcinek (S09E11 - Heaven Sent) ukazał, że Moffata stać było na skonstruowanie rzeczywiście interesującej historii. Tymczasem sezony 8-10 przesiąknięte zostały chaotycznym kluczeniem, niezdecydowaniem, objawiającym się w przesyceniu serii zapychającymi gagami, prostym dydaktyzmem spod znaku jedynej prawej poprawności politycznej i niezbyt zgrabnymi odwołaniami do Original Who.
Taki jest też najnowszy odcinek świąteczny. Finał 10. sezonu zapowiadał spotkanie Doktora 12. z 1., po raz kolejny dając nadzieję, że to zapętlanie czasów, które niegdyś było wizytówką Who, musi się udać. David Bradley, żywo przypominający Williama Hartnella, został jednak zapędzony w kozi róg. Z jednej strony miał być tym dojrzałym głosem rozsądku, który charakteryzował pierwszego Doktora. Z drugiej natomiast, stał się obiektem przesadzonego comic reliefu, który zderza stare z nowym, szczególnie pod względem wspomnianej już politycznej poprawności. Żarty z uprzedzeń względem kobiet konserwatywnego, oryginalnego Doktora szybko stają się irytujące, a zderzenie sonicznego śrubokręta w formie okularów przeciwsłonecznych z klasycznym, zwykłym monoklem zdecydowanie bardziej męczy, zamiast wzbudzać zachwyt autotematyzmem.
![]() |
| Finałowa scena Twice Upon a Time (S11E00) przedstawia Jodie Whittaker jako nowego, pierwszego kobiecego Doktora |
Również tragizm odejścia Capaldiego, jego zmęczenia ciągłym nadzorem nad wszechświatem, umykają gdzieś w przesyconej fabule odcinka. Twórcy starali się grać na melancholijnych tonach, ale nie mając podbudowy w postaci rozbudowanej więzi z 12. Doktorem, ich jedynym pomysłem było wplecenie charakterystycznych motywów muzycznych z wcześniejszych, zachwycających sezonów New Who (krótka dygresja: Bad Wolf nie zestarzało się o dzień!). Wypada to absurdalnie, ponieważ podczas seansu zabieg ten tylko podkreśla irytację aktualną niemożnością zbudowania tak uczuciowej opowieści.
Capaldi kończy więc przygodę z Who i - jak wspominałem na początku - strasznie mi przykro, że pozostanie w mojej pamięci jako ten Doktor w ogóle niewykorzystany. Odejście romantycznego Davida Tennanta było dla mnie bolesnym szokiem. Zderzenie "nie chcę odchodzić" z podniosłym Vale Decem wpędzało w traumę. Pamiętam też jak przeżywałem koniec 11., z czasem bardzo umiejętnie balansującego na granicy ekscentryzmu i mroku Matta Smitha. Nawet szybkie pożegnanie z poczciwym i gniewnym Christopherem Ecclestonem wywoływało uczucie rzeczywistej straty. "Rose... Zanim odejdę, chciałem ci tylko powiedzieć, że byłaś fantastyczna. Całkowicie fantastyczna. I wiesz co? Ja także". Mieli oni jednak wsparcie w przemyślanej i ciągle zaskakującej fabule, która stopniowo budowała postacie. Tymczasem Capaldi kończy z mechanicznie pompatycznym i miejscami niezgrabnie głupkowatym monologiem...
![]() |
| Oficjalnie ogłaszam rozpoczęcie śmieszkowania z Doktorki! bo wicie, widzicie, baba, to się nie zna i tylko rozwali maszynę! |
Pozostaje nadzieja, że nowy Doktor będzie impulsem dla twórców do większego zaangażowania. Kobiecy Doktor otwiera wiele nowych możliwości, ale może być także pułapką. I wcale nie chodzi o sam fakt angażu kobiety, który był oczywistą ewolucją, szczególnie mając w pamięci brawurową interpretację postaci Mistrza w wykonaniu Michelle Gomez. Chodzi mi tutaj o toporną taktykę twórców. Od jakiegoś czasu Who męczył nieznośnym moralizatorstwem. To, co w pierwszych sezonach wynikało z kontekstu historii (choćby wprowadzenie biseksualnego Jacka Harknessa), niebezpośredniej, acz wymownie postępowej retoryki, ostatnio stało się biciem obuchem po głowie w formie taniego, często podszytego żartem, nieznośnego powtarzania tych samych kazań. Nadzieja jednak pozostaje. Tak więc: vale duodecim, grata tredecim!



Komentarze
Prześlij komentarz