Emocjonująca historia tenisowego pojedynku mistrzyni Billie Jean King z byłym czempionem Bobbym Riggsem rozpaliła do czerwoności Amerykę lat 70. Amerykę kontrkultury, ruchów społecznych i przemian, w której bezpośredni mecz kobiety z mężczyzną został potraktowany jako ostateczny wyraz walki o równouprawnienie. Wojna płci (2017, reż. J. Dayton, V. Faris) chce jednak powiedzieć za dużo na za wiele tematów, przez co pozostaje przyjemną, acz schematyczną i sypiącą oczywistościami obyczajówką.
Odnoszę wrażenie, że ze względu na sposób ukazywania w telewizji, dla wielu tenis jawi się jako sport oczywisty, by nie powiedzieć - prosty. Tymczasem wystarczy chociaż raz wziąć do ręki rakietę, spróbować posłać piłkę w punkt, aby uzmysłowić sobie ile wysiłku, ile techniki wymaga gra na wysokim poziomie. M. in. dlatego niedawne pojedynki na szczycie eleganckiego, doskonałego w rzemiośle Rogera Federera z żywiołowym, siłowym Rafaelem Nadalem porywały tłumy. W Wojnie płci tego piękna, złożoności, niezwykłej precyzji tenisa jednak nie uświadczymy. Równie dobrze bohaterowie mogliby zawodowo uprawiać bottle flip challenge. Finałowy pojedynek tenisowy jest zaledwie efektownym podsumowaniem przedstawionych wcześniej motywów. Motywów jednak tak licznych, że rozmywających się po powierzchni.
Najbardziej oczywistym wątkiem Wojny płci jest feminizm. Oparta na faktach historia przedstawia bunt zawodniczek, które postawiły się skrajnie nierównemu podziałowi pieniędzy między mężczyzn i kobiety. Zakładają więc własną organizację (istniejące do dzisiaj WTA - Women's Tenis Association), w ramach której rozgrywają kolejne turnieje. Na rozwiązanie tej patowej sytuacji może wpłynąć pojedynek z Bobbym Riggsem, byłym mistrzem, hazardzistą, samozwańczym seksistą, który zwęszył możliwość prostego zarobku i zaoferował 100 tys. dolarów kobiecie, która go pokona. Po wielu perturbacjach na ten ruch decyduje się Billie Jean King, aktualna czempionka, która swoim zwycięstwem pragnie zakończyć otaczający festiwal mizoginii.
Twórcy mogli obrać dwie drogi: podkreślać absurdy ówczesnej sytuacji kobiet, wyłapywać te z dzisiejszego punktu widzenia śmieszno-tragiczne szczegóły, które były świadectwem dyskryminacji, albo poprzez przeszłość starać się skomentować współczesność. Drugie rozwiązanie było jednak bardzo niepewnym gruntem w rzeczywistości, w której feminizm XXI w. zajmuje się przede wszystkim kontrowersyjnymi, coraz bardziej wydumanymi, kwestiami genderowymi. Również pierwsza ścieżka nie jest jednak wykorzystana, bo film podąża raczej drogą wzniosłego rozprawiania o oczywistościach. Wojna płci nie dodaje więc za wiele do tematyki równouprawnienia kobiet, zatrzymując się na prostej, asekuranckiej opozycji dobrego, pożądanego szacunku do siebie i tego złego, szowinistycznego niewspółmiernego podziału.
Na tę taktykę referowania po łebkach wpływa również fakt rozległych wątków pobocznych, które także opierają się na prostej dydaktyce. Schowana za grzywką i okularami Billie Jean King skrzętnie skrywa swoje homoseksualne fascynacje. Skupia się na tenisie w czym pomaga jej mąż Larry. Kiedy jednak poznaje uroczą fryzjerkę Marilyn, daje w końcu upust prawdziwej naturze. Na ekranie motyw romansu Billie z Marilyn i późniejszego dramatu trójkąta miłosnego z Larrym jest zaledwie estetyczną kalką o poznawaniu siebie. Obrazu filmowej kliszy dopełnia puenta Teda, stereotypowego geja-krawca, który wyznaje Billie nadzieje o oczekiwaniu na przyszły, lepszy świat, w którym homoseksualizm nie będzie piętnem.
Na powierzchownej konstrukcji fabularnej cierpią aktorzy i postacie. Emma Stone próbuje wyciągnąć z Billie, ile tylko może, ale rozbija się o proste schematy. Efektownym fajerwerkiem mogła być rola Steve'a Carrella w roli Riggsa, hazardzisty, któremu pojedynki tenisowe przez lata dawały zastrzyk niezbędnej adrenaliny, a po zakończeniu kariery wpadł w spiralę nieznośnej, wymaganej przez żonę monotonności. Wyzwanie rzucone kobietom staje się więc dla niego kolejnym odlotem. Motyw ten stał się jednak odlotem również dla scenarzystów, którzy w drugiej części filmu zrobili ze skomplikowanej postaci przegiętego, szowinistycznego showmana, ukazując go tylko w kolejnych absurdalnych performance'ach. Dopiero w finałowej potyczce, w ogromnej determinacji w walce o zwycięstwo, możemy ponownie dostrzec tego niejednoznacznego, niezwykle ciekawego Riggsa.
Mimo wszystko Wojna płci jest filmem dość zgrabnym, utrzymanym w klimacie lat 70. (również za sprawą sposobu filmowania), opierającym swoją siłę na interesującej historii. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że zamiast pojedynku na szczycie, otrzymaliśmy mecz pokazowy, w którym z zewnątrz niby wszystko się zgadza, ale jednak wewnątrz brakuje tej ekscytacji z odbicia każdej pojedynczej piłki.
![]() |
| Mimo interesujących postaci Steve Carrell i Emma Stone muszą ślizgać się po powierzchni emocjonalności bohaterów |
Odnoszę wrażenie, że ze względu na sposób ukazywania w telewizji, dla wielu tenis jawi się jako sport oczywisty, by nie powiedzieć - prosty. Tymczasem wystarczy chociaż raz wziąć do ręki rakietę, spróbować posłać piłkę w punkt, aby uzmysłowić sobie ile wysiłku, ile techniki wymaga gra na wysokim poziomie. M. in. dlatego niedawne pojedynki na szczycie eleganckiego, doskonałego w rzemiośle Rogera Federera z żywiołowym, siłowym Rafaelem Nadalem porywały tłumy. W Wojnie płci tego piękna, złożoności, niezwykłej precyzji tenisa jednak nie uświadczymy. Równie dobrze bohaterowie mogliby zawodowo uprawiać bottle flip challenge. Finałowy pojedynek tenisowy jest zaledwie efektownym podsumowaniem przedstawionych wcześniej motywów. Motywów jednak tak licznych, że rozmywających się po powierzchni.
Najbardziej oczywistym wątkiem Wojny płci jest feminizm. Oparta na faktach historia przedstawia bunt zawodniczek, które postawiły się skrajnie nierównemu podziałowi pieniędzy między mężczyzn i kobiety. Zakładają więc własną organizację (istniejące do dzisiaj WTA - Women's Tenis Association), w ramach której rozgrywają kolejne turnieje. Na rozwiązanie tej patowej sytuacji może wpłynąć pojedynek z Bobbym Riggsem, byłym mistrzem, hazardzistą, samozwańczym seksistą, który zwęszył możliwość prostego zarobku i zaoferował 100 tys. dolarów kobiecie, która go pokona. Po wielu perturbacjach na ten ruch decyduje się Billie Jean King, aktualna czempionka, która swoim zwycięstwem pragnie zakończyć otaczający festiwal mizoginii.
![]() |
| "Wojna płci" stara się uciec od kontrowersji wokół równości kobiet w sporcie, traktując ten problem jako brak szacunku dla zawodniczek |
Twórcy mogli obrać dwie drogi: podkreślać absurdy ówczesnej sytuacji kobiet, wyłapywać te z dzisiejszego punktu widzenia śmieszno-tragiczne szczegóły, które były świadectwem dyskryminacji, albo poprzez przeszłość starać się skomentować współczesność. Drugie rozwiązanie było jednak bardzo niepewnym gruntem w rzeczywistości, w której feminizm XXI w. zajmuje się przede wszystkim kontrowersyjnymi, coraz bardziej wydumanymi, kwestiami genderowymi. Również pierwsza ścieżka nie jest jednak wykorzystana, bo film podąża raczej drogą wzniosłego rozprawiania o oczywistościach. Wojna płci nie dodaje więc za wiele do tematyki równouprawnienia kobiet, zatrzymując się na prostej, asekuranckiej opozycji dobrego, pożądanego szacunku do siebie i tego złego, szowinistycznego niewspółmiernego podziału.
Na tę taktykę referowania po łebkach wpływa również fakt rozległych wątków pobocznych, które także opierają się na prostej dydaktyce. Schowana za grzywką i okularami Billie Jean King skrzętnie skrywa swoje homoseksualne fascynacje. Skupia się na tenisie w czym pomaga jej mąż Larry. Kiedy jednak poznaje uroczą fryzjerkę Marilyn, daje w końcu upust prawdziwej naturze. Na ekranie motyw romansu Billie z Marilyn i późniejszego dramatu trójkąta miłosnego z Larrym jest zaledwie estetyczną kalką o poznawaniu siebie. Obrazu filmowej kliszy dopełnia puenta Teda, stereotypowego geja-krawca, który wyznaje Billie nadzieje o oczekiwaniu na przyszły, lepszy świat, w którym homoseksualizm nie będzie piętnem.
![]() |
| Film w ogóle nie odpowiada na pytanie, na ile Riggs rzeczywiście był szowinistą, a na ile taka postawa po prostu dobrze sprzedawała się na ekranach telewizorów |
Na powierzchownej konstrukcji fabularnej cierpią aktorzy i postacie. Emma Stone próbuje wyciągnąć z Billie, ile tylko może, ale rozbija się o proste schematy. Efektownym fajerwerkiem mogła być rola Steve'a Carrella w roli Riggsa, hazardzisty, któremu pojedynki tenisowe przez lata dawały zastrzyk niezbędnej adrenaliny, a po zakończeniu kariery wpadł w spiralę nieznośnej, wymaganej przez żonę monotonności. Wyzwanie rzucone kobietom staje się więc dla niego kolejnym odlotem. Motyw ten stał się jednak odlotem również dla scenarzystów, którzy w drugiej części filmu zrobili ze skomplikowanej postaci przegiętego, szowinistycznego showmana, ukazując go tylko w kolejnych absurdalnych performance'ach. Dopiero w finałowej potyczce, w ogromnej determinacji w walce o zwycięstwo, możemy ponownie dostrzec tego niejednoznacznego, niezwykle ciekawego Riggsa.
Mimo wszystko Wojna płci jest filmem dość zgrabnym, utrzymanym w klimacie lat 70. (również za sprawą sposobu filmowania), opierającym swoją siłę na interesującej historii. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że zamiast pojedynku na szczycie, otrzymaliśmy mecz pokazowy, w którym z zewnątrz niby wszystko się zgadza, ale jednak wewnątrz brakuje tej ekscytacji z odbicia każdej pojedynczej piłki.
Wojna płci
Battle of the Sexes, 2017, reż. Jonathan Dayton, Valerie Faris
Filmweb ----- IMDb ----- Rotten Tomatoes



Komentarze
Prześlij komentarz