Jan Kidawa-Błoński znów uderzył w nostalgiczne tony. Tym razem reżyser zainspirował się karierą Jana Banasia, czołowego piłkarza wielkiego Górnika Zabrze lat 70., któremu nie było jednak dane uczestniczyć w największych sukcesach "Orłów Górskiego". Burzliwa historia życia sportowca staje się dla Kidawy-Błońskiego tylko tłem melodramatycznej historii miłosnego trójkąta. Romans ten jednak prezentuje się na ekranie równie marnie co rozgrywki współczesnej polskiej ligi.
![]() |
| Gwiazdy (2017, reż. J. Kidawa-Błoński) w jakiś sposób odpowiadają poziomowi polskiej piłki. Szkoda tylko, że tej klubowej... |
Kinomanom polska piłka kojarzy się głównie z Piłkarskim pokerem (1988, reż. J. Zaorski). A szkoda, bo mam wrażenie, że nasz rodzimy futbol lat 60. i 70. był bardzo ważna częścią kultury PRL-u. Biografie dawnych piłkarzy są niemal gotowymi materiałami na filmowe scenariusze, są przepełnione barwnymi historiami i anegdotami, co sprawia, że jeszcze wyraźniej wydobywają otaczającą szarzyznę tamtych trudnych czasów. W PRL-u nie mieli tak źle jak reszta społeczeństwa, na pewno żyło im się znacznie lepiej, spokojniej, na wyższym poziomie, ale miało się to nijak do Zachodu. W latach 70. piłka nożna przeżywała okres pierwszej wielkiej komercjalizacji, gaże gwiazd z roku na rok szły znacząco do góry, pobijano kolejne rekordy transferowe, legendarny Pele odchodził do Ameryki, żeby popularyzować soccera w USA. Tymczasem zdolni, nieustępujący umiejętnościami kolegom z Zachodu, a często wręcz ich przewyższający, polscy piłkarze pozostawali zamknięci za żelazną kurtyną.
"(...) Przyjechali do nas Włosi zagrać na Stadionie Dziesięciolecia.
Zremisowaliśmy, niezły to był mecz, ale mniejsza o to.
Wieczorem był bankiet. Do naszego stolika
przysiadł się Mario Corso, legenda Interu Mediolan.
"Dobrze się zaprezentowaliście, macie silną drużynę.
Za jakie gracie pieniądze?" - pyta.
No to piszemy na serwetce: 20. Nasz gość złapał się za głowę.
"20 tysięcy dolarów?! Mamma mia, to więcej od nas".
Któryś z naszych napisał: 20 dolarów.
Corso tylko krzyknął: "Kelner, szampan dla nich!".
J. Banaś, "Za dużo było tych dziewczyn...", wywiad dla "Przeglądu Sportowego" przepr. Łukasz Olkowicz,
pełny teksty znajdziecie TUTAJ (data dostępu: 16.11.2017).
pełny teksty znajdziecie TUTAJ (data dostępu: 16.11.2017).
Należy oczywiście pamiętać, że polski piłkarz nie mógł wyjechać za granicę dopóki nie ukończył 30. roku życia. Taka była polityka władz PRL. W praktyce oznaczało to możliwość wyjazdu i dorobienia prawdziwych pieniędzy na zakończenie kariery. Kilku piłkarzy zdecydowało się jednak na wcześniejszą ucieczkę, wykorzystując do tego sprzyjające okoliczności zagranicznych zgrupowań reprezentacji albo wyjazdów na mecze europejskich pucharów. I właśnie na taką decyzję, zachęcony obietnicami ojca, zdecydował się Jan Banaś. W RFN okazało się jednak, że ojciec piłkarza chciał wykorzystać utalentowanego syna. Po ponad roku treningów (Banaś został oficjalnie zdyskwalifikowany na dwa lata, więc nie mógł grać w oficjalnych meczach nawet na Zachodzie) piłkarz postanowił wrócić do Polski.
Władze PRL podeszły do jego decyzji dość przychylnie, ale nałożyły na niego zakaz wyjazdów do RFN. Pech chciał, że zbliżające się największe imprezy piłkarskie (Igrzyska Olimpijskie 1972 oraz Mistrzostwa Świata 1974) miały odbyć się właśnie w Niemczech Zachodnich. W ten sposób Banaś na co dzień grał w reprezentacji, brał udział w eliminacjach obu turniejów, strzelał w nich nawet ważne bramki (np. w pamiętnym zwycięskim meczu z Anglikami w Chorzowie, chociaż oficjalnie bramka ta została zaliczona Robertowi Gadosze), ale na właściwe rozgrywki pojechać już nie mógł. Największymi sukcesami piłkarza były te osiągnięte w klubie. Z Górnikiem Zabrze wywalczył dwa mistrzostwa Polski, trzy tytuły Pucharu Polski oraz doszedł do finału Pucharu Zdobywców Pucharów (odpowiednika późniejszego Pucharu UEFA i dzisiejszej Ligi Europy), co do dzisiaj pozostaje jedynym przypadkiem w historii awansu polskiego klubu do ostatniej rundy europejskich rozgrywek.
I właśnie ta cała historia piłkarskiej kariery Banasia staje się u podstaw filmu Kidawy-Błońskiego. Prawdziwym clou jest jednak opowieść o trójkącie miłosnym. Jan, Marlena i Ginter znają się od dziecka, razem spędzają czas i się bawią. Między Janem i Marleną wywiązuje się młodzieńcza miłostka. Problem w tym, że ich samotni rodzice postanawiają wziąć ślub. Tak więc podkochujące się w sobie dzieciaki stają się przybranym rodzeństwem i... no właśnie tutaj zaczyna się problem z całym filmem.
Interesujący punkt wyjścia szybko umyka reżyserowi, który zamiast zgłębić naturę poszczególnych relacji, szczególnie tego będącego na granicy moralności miłosnego napięcia między Janem i Marleną, bezrefleksyjnie prze z akcją do przodu. Bohaterowie w ogóle ze sobą nie rozmawiają (chyba, że dialog miałby przyspieszyć wydarzenia na ekranie), praktycznie w ogóle ze sobą nie przebywają, a o ich relacjach dowiadujemy się raczej z indywidualnych reakcji na zaistniałe sytuacje. Musimy wierzyć na słowo, że Janek (Mateusz Kościukiewicz) i Ginter (Sebastian Fabijański) to najlepsi przyjaciele, i że później między głównym bohaterem a Marleną (Karolina Szymczak) cały czas coś iskrzy. Na ekranie tego po prostu nie ma. To zresztą sprawia, że między postaciami brakuje jakiejkolwiek chemii, a aktorstwo schodzi raczej do poziomu modelingu przed kamerą. Jaki jest sens robienia melodramatu o miłosnym trójkącie, który pozbawiony jest wszelkiej emocjonalności?!
![]() |
| Sceny, w których bohaterowie okazują wobec siebie jakieś głębsze emocje, można policzyć na palcach jednej ręki. |
Jakby tego było mało, reżyser okrasza to wszystko jeszcze kryminalną klamrą. Na początku wiemy tylko, że podczas słynnego meczu na wodzie między Polską a RFN, Jan zostaje aresztowany, a dowodem w śledztwie jest zakrwawiony nóż, pamiątka mężczyzny. To właśnie śledztwo w tej sprawie staje się dla bohatera impulsem do opowiedzenia swojej całej, zawiłej historii. Ten sensacyjny wątek wypada jednak bardzo niezgrabnie, jakby Kidawa-Błoński wiedział, że czegoś mu w scenariuszu brakuje i dorzucił mechaniczny suspens. Reżyser nie wziął jednak pod uwagę, że widz musi się z postaciami utożsamić, w jakiś sposób musi nam na nich zależeć, aby przejmować się ich losem i trzymać za nich kciuki. Tymczasem niemal za każdym razem bohaterowie przedstawiani nam są z najgorszej możliwej strony.
Marlena wykorzystuje Gintera, aby wzbudzić zazdrość w Janie. Główny bohater stwierdza jednak, że przeleci ich koleżankę. W przypływie gniewu Marlena odgrywa się na Janie i idzie na noc do jego przyjaciela. Wkurzony tym faktem Jan podczas meczu brutalnie fauluje Gintera i całkowicie kończy jego karierę. Podczas wesela po ślubie z Ginterem Marlena zaprasza Jana do tańca i zaczynają się lubieżnie obmacywać na oczach wszystkich gości. Po jakimś czasie, po wielu burzliwych wydarzeniach wszyscy na chwilę się godzą, aby główny bohater w końcu przespał się z Marleną. Ginter zaczyna więc działać na niekorzyść piłkarza Górnika w państwowych urzędach. I tak w koło Macieju. A przy wspomnianym wcześniej deficycie rozbudowanej emocjonalności, czyli również braku jakiegokolwiek zrozumienia u widzów, wszystkie działania bohaterów wypadają jednoznacznie negatywnie. W ten sposób Kidawa-Błoński stworzył jeden z najbardziej antypatycznych trójkątów w historii kina.
Gwiazdy miały naprawdę spory potencjał, ale projekt ten potrzebował wyczucia, aby odpowiednio poprowadzić zawiłe relacje między bohaterami. Kidawa-Błoński sprawia natomiast wrażenie twórcy, którego główną zaletą jest w miarę zgrabne prowadzenie akcji. Reżyser w całym filmie skupia się na odhaczaniu kolejnych etapów historii, natomiast walkę o pogłębienie postaci i wydobycie jakichkolwiek emocji oddaje walkowerem. Jakby w ogóle nie zdawał sobie sprawy, że melodramat bez rozbudowanej uczuciowości, wrażliwości i namiętności nie ma najmniejszego sensu. A to akurat przewinienie, które jak najbardziej zasługuje na czerwoną kartkę.
Gwiazdy miały naprawdę spory potencjał, ale projekt ten potrzebował wyczucia, aby odpowiednio poprowadzić zawiłe relacje między bohaterami. Kidawa-Błoński sprawia natomiast wrażenie twórcy, którego główną zaletą jest w miarę zgrabne prowadzenie akcji. Reżyser w całym filmie skupia się na odhaczaniu kolejnych etapów historii, natomiast walkę o pogłębienie postaci i wydobycie jakichkolwiek emocji oddaje walkowerem. Jakby w ogóle nie zdawał sobie sprawy, że melodramat bez rozbudowanej uczuciowości, wrażliwości i namiętności nie ma najmniejszego sensu. A to akurat przewinienie, które jak najbardziej zasługuje na czerwoną kartkę.
Gwiazdy
(2017, reż. Jan Kidawa-Błoński)



Komentarze
Prześlij komentarz