Twórczy chaos filmowych światów Terrence'a Malicka


Terrence Malick powrócił! „Song to Song” to melodramat w gwiazdorskiej obsadzie, dla którego tłem staje się scena muzyczna w Austin.

Ryan Gosling, Rooney Mara i Michael Fassbender w dramatycznym trójkącie miłosnym Terrence'a Malicka

Gdyby próbować streścić samą fabułę filmu, to szybko zgubilibyśmy się w meandrach rodem z taniej latynoskiej telenoweli. BV (Ryan Gosling) i Faye (Rooney Mara) to młodzi muzycy z ambicjami. Para szybko się w sobie zakochuje, ale na przeszkodzie do ich szczęścia staje Cook (Michael Fassbender), bezkompromisowy producent muzyczny, który – mimo trwającego romansu z Faye, marzącej o wielkich możliwościach płynących z bliskiej znajomości z mężczyzną – werbuje BV i zaprzyjaźnia się z chłopakiem. W ten sposób powstaje niepewny trójkąt miłosnych i ekonomicznych zależności. Oczywiście w pewnym momencie prawda wychodzi na jaw, wszystko się rozsypuje, bohaterowie nawiązują nowe romanse, a wtedy jest już z górki. No ale nie zdradzając za dużo, przejdźmy do konkretów.

Filmów Malicka nie da się omawiać bez słowa o przyjętej przez niego formie narracji, opartego na obrazowości potoku myśli, któremu bliżej do eseju filmowego, niż filmu fabularnego.

„Gram na całego, nagle odwracam się do kamery, a tu Terry filmuje żuka”
tak pracę na planie „Song to Song” wspominał niedawno Michael Fassbender 
(fragment z recenzji filmu Jakuba Popieleckiego dla portalu Filmweb.pl)

Ten nieokiełznany zachwyt nad światem staje się dla Malicka główną przeszkodą w konstruowaniu zgrabnego, przejrzystego przekazu. Reżyser rozbudowuje treść filmu do granic, co chwilę wprowadza nową myśl, ale praktycznie nigdy jej nie rozwija, nie pozwala zanurzyć się w niej bohaterom. Właśnie dlatego jego najnowsze filmy spotykają się z zarzutami o pretensjonalność i powierzchowność. W najlepszym „Drzewie życia” (2011) ta forma się sprawdziła, ponieważ wszystkie wątki poboczne w jakiś sposób wiązały się z clou filmu, ze skomplikowaną relacją ojciec-synowie, która wpływała na wszystkie sfery życia bohaterów. Już jednak następne „Wątpliwości” (2012) ukazały jak łatwo można popaść w zgubną przesadę.

W „Song to Song” natomiast dochodzi do swoistej kumulacji, w drugiej godzinie filmu pretekstowość fabuły (szczególnie przy bohaterach-modelach) staje się wyraźna. Wystarczy wspomnieć, że to tło wydarzeń, światek muzyczny, cień kontestacji lat 60., który okazuje się jakimś współczesnym, wynaturzonym odbiciem przeszłości, nie znajduje szerszego zaznaczenia czy komentarza. Niby ma pogłębiać emocjonalne spustoszenie bohaterów, ale grzęźnie w banalnych oczywistościach.

Chris Marker, główny przedstawiciel eseju filmowego, doskonale zdawał sobie sprawę ze złożoności obranej formy, dlatego jego filmy bardzo rygorystycznie trzymały się głównego wątku, próbując pogłębić go jak najdokładniej. Tymczasem Malick serwuje nam potok chaotycznych myśli, które składają się w całość chyba tylko w jego głowie. Nie mówiąc już o tym, że reżyser ślizga się po powierzchni uniwersalnych tematów, wielokrotnie przerobionych przez kulturę, ba!, nawet popkulturę XXI w.

Da się odczuć, że recenzenci starają się raczej opisać doświadczenie, niż przedstawić swoją własną opinię. Może być wszakże tak, że kino rozwinie się tak bardzo, iż - powiedzmy za dwadzieścia lat - Malick uznawany będzie za protoplastę pewnego nowego nurtu? Trudno także nie podziwiać samozaparcia reżysera, który mimo negatywnego odbioru ciągle wytrwale realizuje kolejne filmy, będąc niezłomnie wierny obranej formie.

Pozostaje jednak kluczowe pytanie: do kogo tak właściwie monolog Malicka ma dotrzeć tutaj, dzisiaj? Mniej doświadczonego widza odrzucić może przesadnie artystowska, efekciarska forma, natomiast tego bardziej wymagającego – chaotyczne kluczenie między schematycznymi wątkami i na siłę filozoficznymi oczywistościami wyrażanych myśli. Pozostają więc tylko te piękne, zdolne gwiazdy kina na ekranie, na których zawsze warto zawiesić oko. Tylko czy bez nich ktokolwiek by przyszedł i próbował Malicka słuchać?



Komentarze